Któregoś dnia przedszkolna wychowawczyni Michała spojrzała na nią ze współczuciem:
-Tak,tak, różnie to w życiu bywa, mały mi powiedział,że tata inżynier, a mama – handluje balonami…

Mama – sędzia Sądu Najwyższego, tata – projektant urządzeń ciepłowniczych, mąż – porządny inżynier, a ona – pożal się Boże…
Najgorzej kojarzyło się rodzicom. Na towarzyskich spotkaniach bawiły ją mamine odpowiedzi na dociekliwe pytania gości, co robi córka.

Prowadzi, hm, firmę z artykułami dekoracyjnymi.
– Mamo,my sprzedajemy balony!
– Och nie tylko,nie tylko…
– No tak,jeszcze akcesoria do balonów.

Rozumie rodziców i macha ręką. Mieli przecież co do niej wielkie i ambitne plany. A ona nic na to nie poradzi, uwielbia to co robi i już.
Anna Walewska jest ciemnowłosa,szczupła i pełna ciepła. Skończyła Wydział Architektury Krajobrazu na SGGW. I chociaż lubiła rysować, szybko okazało się, że nie projektowanie ogrodów jest jej przeznaczeniem. Stanowczo nie była miłośniczką zieleni.

Po studiach wyjechała do rodziny w Kanadzie. Tam pracowała i ona, i mąż, trochę zarobili. Z tą jej pracą w kanadzie była zresztą śmieszna historia. Jeszcze jako uczennica dorabiała w warsztacie samochodowym i tak, „z powietrza” , nałykała się sporo samochodowej wiedzy. Bo jej niespokojny duch nie pozwalał na bezczynność, bo chciała mieć na benzynę do wymarzonego samochodu, bo koniecznie chciała jeździć. Było więc całkiem naturalne, że w Kanadzie zgłosiła się do pracy przy sprzątaniu samochodów. Właściciel, Kanadyjczyk z krwi i kości, obejrzał ją podejrzliwie.

– Będziesz sprzątać?
– Będę.
– Ale tu trzeba czasem pojechać do warsztatu, na kanał. Potrafisz jeździć?
– Potrafię .
– Tak?! To wsiadaj na moje miejsce, ja mam pilne dokumenty do przejrzenia.
Pojechała, a on zerkał.
– Hę, dobrze jeździsz. Chcesz pracować jako kierowca?
– Chcę.
Jeździła, aż trafił się samochód taki, że nią zatrzęsło.
To żywa trumna – oburzona wołała swoją marną angielszczyzną – Zobacz, jakie ma luzy w kierownicy! A tu – wpychała pod samochód zdezorientowanego biedaka, nie zważając na jego białe mankiety – a tu patrz, olej aż ciurka!!!
A on na to: jak się tak dobrze znasz na samochodach, to zostań moim dealerem. I tak się stało.
Licytowała, kupowała, na najprawdziwszych giełdach prawdziwe samochody, bawiąc się przy tym świetnie. Dobrze zarabiała, zdobyła prawo stałego pobytu.

Decyzję podjął mąż: nie będę żył w złotej klatce,wracamy. Już na warszawskim lotnisku dopadły ich wątpliwości: czy dobrze zrobiliśmy ? Ale odwrotu nie było. Mąż zaczął budować dom. Tak, jak było w zwyczaju – pomalutku, najchętniej własnoręcznie, kisząc pieniądze. Trwało to rok, a ona była bez pracy.

Wtedy znajomy z Niemiec zaproponował spółkę. Mieli się zająć importem zabawek. Był rok 1990. W tym czasie polski rynek chłonął niemal wszystko, „jak leci”, byle ładnie opakowane. Pierwsza partia towaru rozeszła się błyskawicznie. Popadli w euforię. Ależ mieli plany! Ze wspólnikiem pojechała na giełdę zabawek w Norymbergi. Nawiązali kontakty, znaleźli producentów i dostawców. Wśród nich była firma Everts, zajmująca się produkcją i nadrukami na balonach. Zdecydowali się na ten towar. Balony miały być produktem ubocznym, bo przecież nikt poważny tylko nimi nie mógł się zajmować!

Wzięli kredyt z banku niemieckiego, wyłuskali własne pieniądze, kupili piękne, solidne, funkcjonalne i drogie stoliki dla dzieci, trochę innej drobnicy. Już liczyli na zyski, żałując , że wzięli tylko 525 stolików. Nie minęło wiele czasu, kiedy okazało się, że to „aż” tyle. Firma, która obiecała je wziąć, padła. Sprzedawali rok. Zyski zjadła inflacja, procenty i koszty wypraw, podczas których usiłowali upłynnić cokolwiek. Do dziś pamięta koszmarne sny i radość, kiedy udało się sprzedać siedem stolików. Jednym słowem kompletne bankructwo. Tak, zaczęło się od plajty. Trzeba było coś robić, z czegoś żyć. Niemiecki wspólnik wrócił do pracy, żeby utrzymać rodzinę, spłacać kredyt. Ona twardo postanowiła: chociaż wspólnik wspaniałomyślnie wziął na siebie spłatę (Ty do końca życia w Polsce na to nie zarobisz), zwróci mu przynajmniej połowę długu.

Studiowała wtedy w Międzynarodowej Szkole Zarządzania. Mimo kłopotów w firmie uparła się, że skończy. Było jej głupio: koledzy – biznesmeni, dyrektorzy ogromnych przedsiębiorstw i ona – z pełnym magazynem niechodliwego towaru i bez grosza. Siedziała cicho jak mysz, uczyła się podsumowywać rok finansowy w wielkiej formie (sama borykała się wtedy ze zwykłą książką przychodów i rozchodów), jak robić kosztowne badania marketingowe, jak prowadzić negocjacje. Zajęcia miłe, ale całkowicie w jej sytuacji bezużyteczne, ot sztuka dla sztuki. Dyplom jednak zrobiła. Plajta na dwóch frontach to byłoby nawet dla niej za dużo.
Ale problem stolików i balonów wisiał. Okazało się, ze wielu klientów jest zainteresowanych sprzedażą wiązaną: wezmą stoliki, jeśli będzie miała takie a takie balony. Jeździła więc po nie dwa razy w miesiącu do Niemiec, śpiąc w samochodzie. Coraz mniej było stolików, coraz więcej klientów na balony, coraz częściej siadała za kierownicą dostawczego samochodu.

Przełom stanowiły Targi Poznańskie. To był prawdziwy sukces. Ponad 300 odbiorców wykazało zainteresowanie balonami. Rodzina postawiła jednak weto. Dość tych szalonych jazd, idź do pracy jak normalni ludzie. Decyzja była trudna, ale pojechała – tym razem sama – na targi do Norymbergi, żeby poszukać partnera do kooperacji. I ku jej ogromnemu zdziwieniu zainteresowanie współpracą wykazali wszyscy, z którymi rozmawiała. Znali ją z giełd, budziła zaufanie. Ale tylko szef niemieckiej firmy Everts powiedział: będę u was w czwartek. To był wtorek, Annę czekała droga z towarem przez całe Niemcy, a on miał przylecieć prywatnym samolotem.

Już podczas tego pierwszego spotkania przekonała się ile dała jej szkoła zarządzania. Informacje, które dotąd traktowała jak czystą teorię, wyskakiwały na zamówienie, przypominały się przykłady przytaczane na wykładach, rady padające podczas zajęć z negocjacji.
W dwa tygodnie powstała polsko – niemiecka spółka Everts-Pol.
I stało się tak jak w filmie. W ciągu dwóch miesięcy firma obróciła się o 360 i więcej stopni. Klienci nie musieli już czekać na dostawy, zobaczyli rozwój, zaczęli bardziej się angażować, obroty rosły, a z nimi – zaufanie,przybywało maszyn do nadruków na balonach. Pojawiły się duże zamówienia poważnych przedsiębiorstw na nadruki reklamowe. Balony dostarczane są z Niemiec, ale jakością polskich nadruków zaskoczeni są sami Niemcy.

Ta karta tak szybko się obróciła – zamyśla się Anna – że mogło to oznaczać zarówno ogromy sukces, jak wielką klęskę. Ale uważam, ze trzeba korzystać z dobrej passy. Niemiecki partner zapewnia nam ciągłość pracy i bezpieczeństwo. Mamy trzydziestu pięciu pracowników, a oni muszą mieć pracę i dziś, i jutro. Polski rynek pozwoliłby zatrudnić tylko siedem osób, i to bez gwarancji stałego zajęcia. Są już u nas maszyny do wszystkich rodzajów kolorowych nadruków. Prawdziwy mój sukces widzę jednak gdzie indziej: mąż dał się przekonać i pracuje ze mną. Ni mniej ni więcej – uznał pozycję firmy. I jeszcze jeden sukces: pracownicy stanowią jedną rodzinę. Razem z nami tworzą, radzą, przejmują się problemami. Sama jestem pracownikiem, tak, jak oni, ponieważ zdecydowaliśmy przez parę lat wszystkie zyski inwestować w firmę. Razem więc zabiegamy, żeby kiedyś nam się z tą firmą dobrze powodziło. Pracuję ciężko, ale po prostu to lubię i dlatego dwanaście godzin pracy dziennie nie wydaje mi się uciążliwe. Nie wiem – pasja to czy choroba?


Kupili rowery. Mają żelazną zasadę: sobota i niedziela są dla rodziny. Czasem się nie chce, ale zmuszają się do rowerowych rodzinnych wypadów za miasto. Siedmioletni Michał uwielbia te wycieczki z mamą i tatą.
I tylko czasem czuje ukłucie żalu i może zazdrości – kiedy przyjaciółka, śliczna i zadbana pani domu, opowiada o tym, gdzie była, co widziała, przytula młodszego malucha i mówi: niedługo zdecydujemy się na trzecie dziecko, kiedy widzi jej piękny, zadbany dom, wszystko poukładane, gotowe na czas.


Myślę sobie wtedy, ze te moje ambicje, żeby firmę o poprzeczkę wyżej, żeby jeszcze większy obrót, jeszcze jedną maszynę…, że te moje sukcesy są szalenie materialne w porównaniu z jej sukcesami. Ale cóż, wszystkich jedną miarą nie można mierzyć. Szczęście może mieć wiele postaci.

Renata Maszkowska „Kobieta i życie” 19 listopada 1994 r.